Zachwycają mnie w pewien sposób ludzie, którzy tworzą rzeczy marnej jakości i bez poczucia zażenowania prezentują swoje dzieła światu. Część z czytelników pewnie wie, że w zamierzchłych czasach zajmowałam się ocenianiem marnych opowiadań publikowanych na blogach. Większość z młodych autorek, które oceniałam nie potrafiło nawet sklecić poprawnego zdania, a mimo tego były głęboko przekonane o swoim talencie. I w dodatku miały grono wiernych fanów. Najdłuższe opowiadania miały po około 200 stron A4 czcionką 12. A błędów ortograficznych tyle, że Word odmawiał sprawdzania. Jak ktoś jest zainteresowany, to blog ciągle wisi, chociaż zapomniałam hasła i nie mogę się do niego zalogować. Można go znaleźć tu.
Są tacy, którzy w swoje niezbyt udane projekty angażują nie tylko swój czas, ale również czas osób trzecich. I też robią to bez skrupułów. Wierzą w siebie. Wierzą w sukces. I w sumie, są w tym wszystkim niesamowici. Chociaż szczerze nie umiem podziwiać ich dzieł to podziwiam ich zaangażowanie i odwagę, bo to są cechy, których mi brakuje. Biorę się za coś z zapałem, by potem stwierdzić, że to i tak nie ma szans powodzenia. Marzę o szczycie, by następnego dnia stwierdzić, że były to jedynie mrzonki.
Moja książka powoli wychodzi z pieluch, w ogóle zaczyna powoli być książką, a nie historyjką. A ja zaczynam od niej uciekać. Bo co będzie jak się nikomu nie spodoba? Już nie mówię nawet o wydawcy czy czytelnikach, bo to naprawdę wybieganie w daleką (i mało realną) przyszłość. Co będzie jak się okaże, że nawet moja mama, mój mąż i przyjaciółka pomimo najszczerszych chęci nie będą w stanie przez to przebrnąć? W efekcie nie mam ochoty pisać jej wcale. Zrzucić na dysk zapasowy, zapisać na mailu i zapomnieć na długie lata. Schować głowę w piasek.
Potem przypominam sobie o tych, co nie wstydzą się swoich dzieł i chcę być taka jak oni. Chcę wierzyć w swój sukces. Gdy nachodzą mnie czarne myśli, to myślę Karen Kingsbury i jej książkach i czuję się bardzo podniesiona na duchu. Choćbym nie wiem jak próbowała nie wyprodukuję większego gniota. A ona nie tylko te potworki napisała. Ona je wydała. Ba, te książki zostały przetłumaczone na kilka języków i ktoś je czyta. A przynajmniej kupuje. Skoro ona mogła, to ja też mogę. Mama na pewno przeczyta moją książkę skrytykuje, bo taka moja mama jest. Taka, czyli jest prawdziwym wymagającym recenzentem, a nie mamą chwalącą każdy mój krzywy rysunek i krzywo napisane zdanie. (Ależ ja tej mojej mamie wytykam na tym blogu. Mamusiu! Kocham Cię mimo wszystko! Nawet jak mi mówisz, że mam tłuste plecy, dziwne biodra, a mój wierszyk jest na poziomie podstawówki!) Kaśka – moja przyjaciółka, też pewnie przeczyta. Zaciśnie zęby i znajdzie coś, co można pochwalić. A mój mąż… Mój mąż wykręci się, że to nie jego typ literatury. I tak się będzie wykręcał, aż nie dostanę tytułu szlacheckiego od Królowej Brytyjskiej i nie zmienię imienia i nazwiska na Terry Prachett.
Wracając na chwilę do Kingsbury, bo mam nadzieję, że większość z Was nie zna jej twórczości, to ona pisze książki z gatunku kobiecej literatury chrześcijańskiej. Bardzo naiwne, bardzo słabe językowo (przynajmniej w polskim przekładzie). Według Wikipedii napisała 50 książek, które sprzedały się w 13 milionach egzemplarzy! Naprawdę, skoro ona mogła, to ja też. To znaczy, niekoniecznie mogę sprzedać 13 milionów egzemplarzy, bo tu trzeba odrobiny szczęścia, ale na pewno kiedyś znajdę kogoś, komu się moja książka spodoba. Dziesięć osób, to też już będzie sukces.
I takie ogłoszenie drobne: założyłam fanpage. Nie umiem zrobić ładnego przycisku, żeby można było łatwo polubić, więc na boku znajdziecie link. A jeśli ktoś wie jak zrobić ładną ramkę na bloggerze i chce mi pomóc, to niech się zgłosi. Problem jest bardziej skomplikowany niż wygenerowanie tego przez Facebooka, bo wyrzuca jakiś błąd w składni.