Uwaga, poniższy tekst jest opowiadaniem. I to starym, bo gdzieś z 2006 roku.
Nastoletni chłopak stał przyciśnięty do ściany nie widząc dla siebie możliwości ratunku. Ściana nie pozwalała mu na ucieczkę przed zagrożeniem.
„Jaki byłem głupi, że nie uciekłem w stronę drzwi” – myślał odgarniając z czoła mokre od potu włosy.
Ten ktoś (choć chyba bliżej było temu do potwora niż do człowieka), kto był przyczyną zdenerwowania nastolatka, zbliżał się do niego bardzo powoli, lecz nieubłaganie. Trochę tak, jakby chciał podkreślić swą grozę i dać czas na zrobienie rachunku sumienia swojej ofierze. Chłopak zaczynał już w duchu żałować za wszystkie grzechy, które w życiu popełnił, bo nawiedziła go straszna myśl, że może po śmierci, tak jak mówiła babcia, będzie jakieś niebo, jakieś piekło i jakiś sąd ostateczny. Wizja piekła tak go przeraziła, że postanowił spróbować pomyśleć o czymś przyjemniejszym. Niestety, jedyne, co mu przychodziło do głowy, to cykl rozwojowy pierwotniaków, którego z ogromnym poświęceniem uczył się przez kilka długich godzin.
Potwór poruszał się, miarowo wychylając korpus to w prawo, to w lewo. Chłopak wiedział, że zna skądś ten sposób chodzenia.
„Kaczki!” – pomyślał w pierwszej chwili, lecz wiedział, że to skojarzenie nie jest poprawne. Widział to gdzieś w telewizji, chyba w jakimś filmie dokumentalnym o małej dziewczynce. „Tylko dlaczego jakaś dziewczynka miałaby tak pokracznie chodzić?” – zastanawiał się – „Może miała wadę postawy?”.
Sam siebie zrugał za takie myśli. To, co nadchodziło, wyciągając swoje długie łapska zakończone- o zgrozo! – różowymi paznokciami, z pewnością nie było małą, grzeczną dziewczynką skrzywdzoną przez los.
„Ten film to był horror!” – uświadomił sobie nagle – „Ta dziewczynka wcale nie była chora – ona była martwa!” – Zimny pot oblał jego plecy.
Zombie mruczało coś pod nosem, lecz jego piskliwy głos był trudny do rozszyfrowania i kojarzył się chłopakowi jedynie z odgłosem wydawanym przez nienaoliwione drzwi jego pokoju. To, co wtedy przeżywał, było gorsze niż wszystkie koszmary, które mu się kiedykolwiek śniły, straszniejsze niż wszystkie horrory jakie widział. Najbardziej przerażał go fakt, że cała ta sytuacja była jak najbardziej realna. Realna i namacalna tak samo, jak zimna ściana, którą czuł za plecami. To, co widział, nie było obrazem stworzonym przez jakiegoś szalonego reżysera – ten makabryczny żart płatała mu rzeczywistość.
„Oddałbym wszystko, by okazało się, że jest to tylko kawał wymyślony przez moich kolegów.” – myślał, przygotowując się na najgorsze.
Szpony potwora już prawie dosięgały jego szyi, czuł oddech przesiąknięty czymś, czego zapach przypominał charakterystyczną woń aldehydu octowego. Teraz dokładnie mógł się przyjrzeć nękającemu go stworowi, który – jak mu się wydawało – musiał przybyć do tego pomieszczenia prosto z jakiejś krainy potępieńców. Z głowy mary sterczały liczne, niekształtne, żółtawe rogi.
„To z pewnością jest sam diabeł, który przyszedł zabrać mnie do piekła” – pomyślał chłopak nie dostrzegając, jak bardzo absurdalne są jego przypuszczenia.
Czerwone oczy o niebieskich źrenicach, otoczone pokaźnymi sińcami, takie same jak widział w domu babci na rysunku przedstawiającym Lucyfera, wpatrywały się w niego bardzo natarczywie i jakby z pewną dozą pożądania. Myśl o intymnych kontaktach z marą przeraziła nastolatka ostatecznie. Krwistoczerwone usta o dziwnym, nieregularnym kształcie nie dość, że sprawiały wrażenie niedawno umoczonych we krwi jakiejś bezbronnej ofiary, to wciąż się poruszały raz na jakiś czas otwierając się szerzej i wydając dźwięk podobny do okrzyku wojennego. Chłopak, mimo że paraliżował go strach, spróbował wsłuchać się w to, co ma mu do powiedzenia gość z zaświatów. „Może posiadam dar, tak jak ten chłopczyk z <> i powinienem przekazać jej bliskim jakąś ważną wiadomość?” – zaczął się zastanawiać.
– Mar-hip-iusz hip ma hip-riusz – postękiwała zjawa wciąż wpatrując się głęboko w jego oczy. Co miały oznaczać wydawane przez nią dźwięki – chłopak nie wiedział i nawet nie miał pomysłu, od czego zacząć próbę rozszyfrowania tajemniczej wiadomości..
„Marhipiusz? Dziwaczne imię. A nawet bardzo dziwaczne. Nie znam chyba żadnego Marhipiusza… Nie, na pewno nie znam. Takich imion się tak łatwo nie zapomina. Marhipiusz, który posiada hipriusza – dziwna ta zagadka. Hipriusz… Może to jakaś hybryda? Czego ci naukowcy dzisiaj nie wymyślą… Pewnie to krzyżówka hipopotama, tylko z czym?” – te oto, prawie beztroskie rozmyślania przerwała straszna pewność. On tego potwora przecież zna i to, ku jego przerażeniu, bardzo blisko! Dużo bliżej, niż by sobie w zaistniałej sytuacji życzył. Tylko wtedy, gdy widział ją ostatnio, wyglądała inaczej… Całkiem inaczej. Była oszałamiająco piękna. Na jej duże, błękitne oczy o kształcie dwóch migdałów opadał niesforny blond kosmyk. Doskonale pamiętał, jak jeszcze tak niedawno patrzyła na niego zalotnie odgarniając włosy. Jej słodkiego głosu mógł słuchać godzinami, mimo że nigdy nie mówiła rzeczy bardzo zajmujących. O jej uśmiechu śnił po nocach, a wieczorami marzył, by go pocałowała. To na pewno nie była ta sama dziewczyna, bo nikt z bóstwa w potwora nie potrafi się zamienić w zaledwie kilka godzin. Nikt, absolutnie nikt, nawet aktor przy pomocy wykwalifikowanych stylistów, nie mógł się aż tak bardzo zmienić. To jednak musiał być zły sen, inne rozwiązania wydawały się chłopakowi godne brazylijskiej telenoweli, nie realnego życia . Księżyc już kilka godzin wcześniej ustąpił miejsca słońcu, więc wilkołakiem na pewno nie była. Nie wiedział, gdzie szukać przyczyn tej nagłej i bardzo drastycznej przemiany. Przyjrzał się jej dokładnie jeszcze raz i wszystko, co wydawało mu się złowrogie i tajemnicze, okazało się bardzo trywialne, lecz nie mniej straszne.
Prawda była okrutna: ten potwór to ta sama dziewczyna, z którą kilka godzin wcześniej przyszedł na zabawę sylwestrową. Różowe szpony okazały się być jej nadzwyczajnej długości tipsami, które przykleiła sobie na cześć nadchodzącego Nowego Roku. Sińce pod oczami dziewczyny były efektem rozmazania się jej tuszu, który przy pomocy osiągnięć nauki i odrobiny magii mógł wydłużyć rzęsy o całe tysiąc procent (przynajmniej o tym przekonywała reklama). Misterna fryzura, którą podziwiał poprzedniego wieczora, zmieniła się w posklejane pasma odstających kudłów. Czerwone spojówki były efektem nieprzespanej nocy. Usta nie były umazane krwią, lecz najzwyklejszą szminką zaś woń aldehydu octowego była efektem upojenia alkoholowego.
Wszystko wydało się chłopakowi proste i logiczne, choć szokujące. Wciąż jednak nie wiedział, cóż miały oznaczać tajemnicze dźwięki wydawane przez jego dziewczynę. Po raz kolejny wsłuchał się w jej słowa, tym razem już bez strachu, że zombie rzuci się na niego próbując wypruć mu wnętrzności. Te tajemnicze okrzyki, które wydawały mu się nawołującymi do walki, to była przecież najzwyklejsza na świecie czkawka, a powtarzane przez nią słowo to „Mariusz” – jego imię.
„Co jej powiedzieć, żeby się odczepiła? Jak zachowałby się prawdziwy gentelman?” – te myśli z niesamowitą szybkością cwałowały przez jego umysł. Niestety, było już za późno. Ręce dziewczyny zdążyły już dosięgnąć jego szyi i opleść ją zachłannie, a karmazynowe usta złączyły się z jego pobladłymi wargami w namiętnym pocałunku.