Czasem myślę, że fajnie by było być kimś innym. Może nie tak całkiem, nie na zawsze, bo jestem zadowolona ze swojego życia, ale kusi mnie nazwijmy to „kreowanie wizerunku”. Tak, by chociaż wirtualnie być kimś innym, by stworzyć byt, który pociągnie za sobą tłumy, albo chociaż wzbudzi kontrowersję.
Czasem myślę że ja, jako ja, niewiele mam do zaoferowania masowemu odbiorcy. Statystyki wskazują, że mam nieduże grono w miarę stałych odwiedzających na tym blogu. Każdy czytelnik mnie cieszy, więc nie chodzi tu o narzekanie, że jest Was za mało czy inne „jak nie będzie komentarzy to nie będę pisać”, bo będę pisać. Zawsze. Może z przerwami, ale będę, nie umiem się od pisania odciąć, wewnętrzny przymus jest silniejszy. I zawsze wraca.
Właśnie przymus jest, piszę, piszę i piszę i niewiele z tego wynika. Setki tysięcy słów wklepuję w klawiaturę i nic. Tak, prowadziłam kiedyś popularnego bloga. Kiedyś. I była to popularność w dużym stopniu oparta o kontrowersję i awanturę. Fajnie było.
A dzisiaj? Dzisiaj jestem nudna jak flaki z olejem. Schudłam. To ludzi interesuje. Od wielu miesięcy post o zrzuconych rozmiarach jest najpopularniejszy. Najpopularniejszy w ogóle jest ten ze zdjęciami przed i po odchudzaniu. Pewnie jeszcze raz sięgnę po rekord, jeśli odważę się pokazać moje rozstępy i mięśnie brzucha. Poza tym niewiele chwytliwych tematów mam do zaproponowania. I jest to frustrujące, patrzę na te szafiarki, youtuberów i popularnych blogerów i zastanawiam się czy naprawdę mają więcej do zaoferowania niż ja? Więcej talentu?
Jasne, są tacy, którzy mają to coś: wiedzę, urok, niecodzienne hobby, czy jeszcze coś innego co widzę i cenię. Jednak większość buduje popularność na taniej kontrowersji. Czasem myślę, że też bym tak umiała. Mogłabym poudawać kogoś, kim nie jestem. Pisać bloga nastoletniej prostytutki, albo ćpającej bizneswoman. Dałabym radę. Tylko czy o to chodzi? Chyba jednak wolę być nudną, mało popularną sobą.
Chociaż bycie sobą jest czasem frustrujące. Szczególnie, gdy ogarnia mnie poczucie, że ktoś jest w czymś gorszy ode mnie (szczególnie w pisaniu), a udaje mu się. Czytam książkę i złoszczę się potwornie, bo wiem, że jestem lepsza, że mogę być lepsza, a mój „Chichot” gnije na dysku. Bez perspektyw na wydanie.
A potem przychodzi refleksja, że może kiedyś się uda, może coś wskoczy, zaskoczy, statystyki podskoczą, a jak nie „Chichot” to może z kolejną książką się uda. Nie ma sensu taplać się w bezproduktywnej zazdrości. Trzeba działać i pracować, by cokolwiek osiągnąć.