Czasami boję się marzyć, stawiać sobie odległe cele. Boję się, że zawiodę, boję się, że mi się nie uda, więc udaję, że dobrze mi z celem mało ambitnym, ale realnym.
Wiecie czemu nie mam żadnego zdjęcia sprzed odchudzania? W sensie zdjęcia całej sylwetki, z gazetą czy bez, w każdym razie takiego typowego zdjęcia, jakie robią sobie ludzie zaczynający odchudzanie? Dlatego, że się bałam, że się nie uda, a to zdjęcie będzie wisieć na moim dysku i przypominać mi o porażce. Będzie takim powracającym wyrzutem sumienia: „Miałaś schudnąć.”.
Chociaż ten blog jest o dążeniu do celu, chociaż stawiam sobie te cele, chociaż je realizuję, to unikanie gdzieś we mnie siedzi. Dalej boję się czasem wprost o czymś marzyć. To znaczy marzę: wyobrażam sobie, myślę jakby to było, jakbym się z tym czuła i co bym jeszcze zrobiła, ale równocześnie z uporem upycham te marzenia w zakładkę „nierealne”.
A o osiągnięcie marzeń upchniętych w tę nierealną szufladę nie warto walczyć i spada moja motywacja. Tak więc siedzę i marzę, że pewnego dnia moja książka trafi do Empików, że może ktoś kiedyś przeprowadzi ze mną wywiad, a ja opowiem skąd biorę pomysły na książki. A potem pojawia się myśl, że wydanie książki to może jest realne marzenie, ale ten Empik, te wywiady, to trochę ponad moje siły. I biorę się do pisania, ale mi się nie chce, bo mam poczucie, że coś mogę osiągnąć, ale nie to, co bym chciała. Więc po co próbować? Biorę się za czytanie i często mam ochotę rzucić książką w ścianę, gdy mam poczucie, że dany autor wcale nie jest bardziej utalentowany niż ja, a jemu się udało. On wydał książkę drukiem. Oczywiście jest wiele książek, które czytam z przyjemnością i z uznaniem dla talentu autora. Wtedy czytam i nie tylko chłonę treść, ale zwracam uwagę na te aspekty, które sprawiają mi trudność.
Te takie zepchnięte na boczny tor ambicje powodują, że robię się zgorzkniała i zazdrosna. Patrze na ludzi, którzy realizują swoje marzenia i taplam się w swoim jadzie starając się umniejszyć ich sukcesowi. Myśl, że im się udało osiągnąć to, o czym marzę ciężką pracą, a nie przez znajomości, szczęście lub coś innego, czego nie posiadam. Gdyby chodziło o ciężką pracę, to znaczyłoby, że ja robię za mało, a do tego ciężko się przed sobą przyznać, nawet jeśli rzeczywiście tak jest. Oczywiście walczę jak mogę z odruchem nienawidzenia osób, którym się udało, nie pozwalam sobie na to, staram się zobaczyć ten ich wysiłek oraz szukam, czego mogę się od tych ludzi nauczyć. Co robią lepiej ode mnie? Czy ja też mogę robić to lepiej? Myślę, że zazdrość to ludzka sprawa, ważne, żeby nie dać się temu uczuciu zdominować. Wtedy rodzi się problem.
Chciałabym teraz napisać: „Koniec z tchórzostwem, od dziś będę marzyć odważnie.”, ale to nie takie proste. Napisać tak to jedno, przemóc lęk przed porażką to drugie. Mówi się, że nie myli się ten, kto nic nie robi. Z porażką jest tak samo: nie ponosi jej ten, kto nie ma żadnych celów. Jakiś mój wewnętrzny tchórz podpowiada mi, że fajnie by było nie ponosić porażki. Naprawdę kuszące, chociaż z drugiej strony, tam, gdzie nie ma porażek, nie ma również sukcesów. A ja chcę odnosić sukcesy. Prywatne i zawodowe. I nie bać się marzyć, nie bać się stawiać sobie ambitnych celów.
Tak więc Panie i Panowie: moje książki trafią do Empików przed końcem 2017 roku.
Moja rozbabrana książka zostanie ukończona do końca lutego.
A mój blogowy profil na Facebooku zyska 1000 polubień zanim ten blog skończy rok.
Bez wymówek i dróg na skróty.
P.S. Wie ktoś może gdzie można kupić tanio lajki?