Pisałam już o bieganiu, a przy temacie odchudzania wspomniałam o ćwiczeniach. Tak więc ćwiczę. 4-5 razy w tygodniu. Na początku ćwiczyłam z tym zestawem z youtube o tym.
Potem robiłam Szóstkę Weidera. Potem znów wróciłam do zestawu z youtube. Potem ćwiczyłam po swojemu, a teraz znów wróciłam do tego zestawu wprowadzając drobne modyfikacje. Co to znaczy „drobne modyfikacje”? Zamiast sobie robić przerwy robię ćwiczenia z Szóstki i zamiast delfinków deskę, i zamiast tych dziwnych pompek normalne, i pierwszą serię przysiadów robię z hantelkami. Delfinków nie robię z szacunku do sąsiadki z dołu – mimo wszystko za dużo hałasu.
Szkic tej notki przygotowałam jakiś czas temu, a od tego czasu znowu zmieniałam rytm ćwiczeń: znowu wróciłam do szóstki. Bo lato, bo plaża, bo fajnie by było mieć kaloryfer. Za pierwszym podejściem doszłam w A6W do dnia 28 chyba, więc teraz zaczęłam od 30. Stwierdziłam, że przez cały „międzyczas” nie zaniedbywałam mięśni brzucha więc mogę. Po pierwszym dniu ćwiczeń miałam koszmarne zakwasy, ale już jest dobrze.
Wiele osób (w tym ja jeszcze nie tak dawno temu) mówi, że nie ćwiczy, bo nie ma kiedy, ale te 40 minut dziennie to wcale nie jest tak dużo. Trzeba tylko chcieć. Najtrudniejsze jest pierwsze 5 minut. I te 15 wcześniej, gdy przekonuję sama siebie, by podnieść pupę z wersalki. Mam duże poczucie, że muszę ćwiczyć, a mimo tego zawsze mam milion wymówek, by siedzieć dalej. I tak przez jakiś czas siedzę i wymyślam dlaczego dzisiaj mogłabym nie ćwiczyć, po czym po długim boju wewnętrznym stwierdzam, że koniec, idę ćwiczyć. Przebieram się w strój do ćwiczeń i zaczynam. Mijają dwie-trzy minuty, a ja już myślę, że może na dzisiaj starczy? Może nie ma co się forsować? Może jednak wrzucić na luz? Szybko jednak mi to mija i zaczynam czerpać przyjemność z treningu. A potem żal mi, że już koniec i czasem kusi, żeby poćwiczyć jeszcze trochę.
Ile razy leżałam w ciągu ostatniego pół roku na podłodze nie mogąc się ruszyć – ciężko policzyć. Wylałam też całe morze potu. Zakwasów o dziwo bardzo strasznych raczej nie miewam. To znaczy rzadko. W sumie tylko jak mam głupie pomysły. Czyli jednak nie tak rzadko… Moim klasycznym głupim pomysłem, na który wpadam przynajmniej raz w miesiącu, jest: dzisiaj poćwiczę tak na 110%, tak że mnie każdy mięsień będzie bolał. Przed ćwiczeniami brzmi zachęcająco, w trakcie bardzo motywuje, po, póki mięśnie są rozgrzane, daje ogromne poczucie satysfakcji, ale później… Później chodzę i jęczę, że mnie bolą wszystkie mięśnie. Czyli w sumie zgodnie z planem, tylko jakoś nie zachwycają mnie osiągnięte efekty.
A jak już jesteśmy przy efektach, to ćwiczenia szybko przynoszą widoczne efekty. Najpierw zwiększająca się sprawność. Za pierwszym razem wytrzymałam 7 minut przytoczonego zestawu ćwiczeń. Całość ukończyłam za siódmym podejściem. Długo, długo nie byłam w stanie zrobić ani jednej pompki. Męskich spokojnie robię teraz około 20 naraz, a babskich 40. Po pewnym czasie mięśnie zaczynają być widoczne – choć na początku nie było to moim celem to teraz daje mi to ogromną satysfakcję.