Nie, nie będzie to post o Międzynarodowym Dniu Bez Diety, który wypadał miesiąc temu. Nie świętowałam go. Dzisiaj będzie o tym, co anglojęzyczni nazywają „cheat day”, a więc dniem oszustwa. Całość z dedykacją dla Daniela, bo to rozmowa z nim skłoniła mnie do podjęcia tego tematu.
Zacznijmy od tego czym jest taki „dzień oszustwa”, to po prostu dzień, gdy dieta schodzi na dalszy plan. Gdzie posiłków się nie waży, nie mierzy i nie analizuje składu każdej rzeczy wkładanej na talerz i do ust.
Jakie są zalety takiego dnia? Takie same jak każdego urlopu. Odpoczynek przede wszystkim. Odejście od rutyny, wrzucenie na luz. Ale tak jak urlop nie byłby urlopem, gdybyśmy brali go za często tak samo na diecie za często nie można pozwolić sobie na odstępstwa.
Jak to u mnie wygląda? Moje zapotrzebowanie przy obecnym stopniu aktywności, to ok. 2200 kcal. Mój dzień na diecie to 1400-1700 kcal uzyskiwanych ze zdrowych produktów. Mniej więcej raz na tydzień pozwalam sobie, by w tych 1700 kcal znalazło się coś mniej zdrowego, na co akurat mam ochotę. Od czasu do czasu – nie więcej niż dwa razy w miesiącu, a zazwyczaj rzadziej, dobijam do 2000 kcal.
W sobotę byłam na weselu i w ogóle dałam sobie wolną rękę. Tylko, że przy tak długiej diecie dając sobie wolną rękę muszę pamiętać, że mój żołądek przyzwyczaił się już, że traktuję go z szacunkiem i niekoniecznie będzie wielkim fanem weselnego jedzenia. W każdym razie jadłam to, na co miałam ochotę i nie czułam się wcale winna. Zjadłam trzy ciepłe posiłki (tylko frytki oddałam mężowi), zjadłam sałatkę, w której było mnóstwo majonezu, trochę sera pleśniowego, lody z ogromną ilością bitej śmietany, kawałek tortu, jakieś dziwne coś smażone na głębokim oleju, a od alkoholu też nie stroniłam. Nie szacuję, nie sprawdzam ile to było, gramów, kalorii, cukru…
Naprzeciwko mnie siedział Daniel – kuzyn mojego męża, który podobno tego bloga podczytuje i sam może się pochwalić imponującym wynikiem odchudzania. Jemu radość jedzenia psuła wizja poniedziałkowego spotkania z wagą, mimo że jego trenerka pozwoliła mu na „cheat day”. Niektórzy uważają, że taki jeden dzień niweczy efekty nawet kilku tygodni odchudzania. Bez przesady i nie dajmy się zwariować! Zbyt restrykcyjne diety są trudne do utrzymania i po okresie jedzenia ultra zdrowo przychodzi załamanie i obżeranie się byle czym. A zdrowy tryb życia trzeba utrzymać do końca życia, więc to nie może być coś, co ogranicza i powoduje frustrację. Zdrowa dieta powinna być przyjemna i to bez względu na to, czy będzie to 1400 czy 2200 kcal dziennie. I takiej przyjemności służy od czasu do czasu pozwolenie sobie na coś ekstra. Dzień urlopu nie robi z nas bezrobotnych, więc czemu dzień bez diety ma z nas robić grubasów?
Jeśli ktoś byłyby ciekaw jak taki dzień wpływa na efekty diety, to na tej stronie można sobie wyrysować wykres. Strona po angielsku, ale myślę, że nie stanowi to dużego problemu. Oczywiście ten wykres spadku masy ciała jest orientacyjny i nie powinno się podchodzić do niego zbyt dosłownie. Waga nie zawsze płynnie schodzi w dół, czasem się zatrzyma, czasem podskoczy, a czasem w krótkim czasie poleci na łeb, na szyję. Jeśli miesięczny trend spadkowy jest zachowany, to nie ma powodu martwić się drobnym odbiciem. Tydzień temu ważyłam 67 kg. W czwartek moja waga się chyba na mnie obraziła, że nie trzymam się ważenia tylko w weekendy i na złość pokazała mi 67,7 kg. Wróciłam więc w sobotę rano, by ujrzeć satysfakcjonujące 66,5 kg. Dziś bez większych emocji, po prostu z ciekawości postanowiłam sprawdzić jak wpłynęła na mnie sobotnia noc. Stan na dzisiaj: 66 kg, czyli 29 za mną, a jeden przede mną. Już prawie jestem u celu.
Mam nadzieję, że waga Daniela też była dla niego łaskawa.