Nigdy nie umiałam ładnie pisać. Najpierw, w pierwszej klasie, źle mi szły szlaczki, a potem pojawił się problem brzydkiego pisma. Był to dla mnie powód koszmarnych kompleksów, wszystkie moje koleżanki miały piękne zeszyty pełne kształtnych literek, a brzydkie pismo było domeną chłopców. I moją.
A ja chciałam dorównać koleżankom, nie słyszeć wiecznie, że piszę jak chłopak, więc przepisywałam zeszyty. Praktycznie przed każdym sprawdzaniem zeszytów w podstawówce przepisywałam je od deski do deski, a musicie wiedzieć, że moja twórcza natura szczerze nienawidzi przepisywania. Nie wiem kiedy ostatni raz przepisywałam cały zeszyt, pewnie gdzieś w gimnazjum, w liceum chyba trochę odpuściłam sobie.
Pewnie dzięki temu uporowi dzisiaj nie piszę tragicznie. Nie piszę też odręcznie zbyt często. Władowałam mnóstwo nerwów, energii i czasu w coś, co mi się nigdy, do niczego nie przyda. Udowodniłam światu, że nie jestem chłopcem, ale co z tego?
Siedzę właśnie i patrzę na listę zakupów w dwóch egzemplarzach: brzydkim i ładniejszym, bo nawyk przepisywania wszystkiego co niechlujnie napiszę zostanie ze mną chyba do końca życia i tak sobie myślę, że nie z każdą wadą należy walczyć. W końcu jesteśmy tylko ludźmi, a ideały nie istnieją. Nie ma sensu i potrzeby we wszystkim równać do najlepszych. Oczywiście warto być możliwie najlepszą wersją siebie, ale z umiarem i rozsądkiem. Tak, by przepisując zeszyt po raz sto piąty nie przegapić czegoś ważniejszego.