Jednak nie o feministkach, a o ćwiczeniach będzie, bo piszę na szybko. Ostatnio zdałam sobie sprawę, że wciąż tkwi we mnie głębokie przekonanie, że nie nadaję się do sportu, że sport to nie moja sprawa. Że jestem za słaba, zbyt niezdarna i nie mam predyspozycji. Tak o sobie myślę, a w międzyczasie ćwiczę przynajmniej trzy razy w tygodniu i robię duże postępy.
„Nie nadaję się do sportu” – chyba już zawsze będę tak o sobie myśleć, bo zawsze tak o sobie myślałam. W klasach 1-3 byłam pulchnym dzieckiem i w dodatku niezdarnym. Byłam ostatnia wybierana do drużyn. Rówieśnicy się ze mnie śmiali. W efekcie unikałam gier zespołowych, bo bałam się wyśmiania i odrzucenia. Nie grałam w nic na podwórku i było to widać na lekcjach wuefu, więc byłam coraz mocniej przekonana, że się po prostu nie nadaję. Swoją cegiełkę dorzucili też nauczyciele, którzy utwierdzali mnie w tym przekonaniu. Jeden nawet powiedział mi, że nie powinnam próbować, tylko zająć się gotowaniem, bo do ping-ponga się nie nadaję. Tak samo nie nadawałam się do, w sumie to wszystkiego. A najgorzej było chyba z siatkówką. Nie umiałam zaserwować, nie umiałam odbić. Ale jak się miałam nauczyć, skoro nigdy nie próbowałam? Sama siebie spisałam na straty.
I w tę nieszczęsną siatkówkę graliśmy na studiach na każdym wuefie. Na początku byłam fatalna – jasne, przecież nigdy nie grałam. Okazało się jednak, że mogę się nauczyć, że umiem zaserwować, że umiem odbić, że idzie mi coraz lepiej. Że nie mam tajemniczego genu uniemożliwiającego mi trafienie w piłkę. Po roku naprawdę lubiłam grać i nie miałam poczucia, że się błaźnię.
A teraz ćwiczę, jestem silna, wytrzymałość też mam niezłą, a głos „nie nadajesz się do tego” nie chce ucichnąć. Może teraz, gdy zdałam sobie sprawę, że dałam się zapędzić w błędne koło, uda mi się uwolnić. Już teraz zrobiłam ogromne postępy i nie mówię o samej sprawności, a o podejściu do ćwiczeń. Gdy zaczynałam ćwiczyć rok temu, to starałam się robić to, gdy mojego męża nie było w domu. Nie chciałam, żeby ktoś na mnie patrzył, bo czułam się śmieszna i niezdarna. Dwa tygodnie temu ćwiczyłam na siłowni pod gołym niebem – wiecie tej takiej publicznej, darmowej. Ludzie chodzili, patrzyli, a mnie nie przeszkadzało.
Największym odkryciem w tej sytuacji dla mnie jest, że to ogromne ograniczenie, które było powodem tak wielu moich kompleksów tkwiło jedynie we mnie. Od początku miałam nad tym kontrolę, tylko o tym nie wiedziałam. Dałam sobie wmówić, że nie mogę. A mogę.
W sumie podobnie było ze śpiewaniem. Zawsze wydawało mi się, że nie umiem i nie mogę. A potem, w gimnazjum, całkiem nieźle wychodziło mi śpiewanie w chórze. I sprawiało mi całkiem sporo frajdy.
Wniosek jest jeden: mogę więcej niż mi się wydaje. Tylko wymaga to trochę pracy nad sobą.