Nie mam wielkiego stażu małżeńskiego – zaledwie cztery lata, więc czasem mam poczucie, że nie mam wystarczającego doświadczenia, by o tym, jak to powinno wyglądać, pisać. A równocześnie czasem zdaję sobie sprawę, że cztery szczęśliwe lata, to wcale nie tak mało i może jednak mogę mieć coś do powiedzenia.
Ludzie często popadają w skrajności, gdy wchodzą w związek: część staje się absolutną jednością bez prawa do prywatności, a inni, mimo tego, że są w związku, zachowują ogromny dystans i nie dzielą się niczym ze swoją (podobno) drugą połową. W długofalowe powodzenie związku tych drugich nie wierzę, a tych pierwszych po prostu nie lubię.
Jak wielu z Was już pewnie wie, pracuję z moim mężem, mieszkam z nim i w sumie dość często widzę się z nim non-stop cały tydzień, no może z przerwami na wyjścia do ubikacji. Hm, może jednak rzeczywiście brak mi kompetencji, by pisać o zdrowej niezależności w związku? Mimo tej naszej nierozłączności wydaje mi się, że każde z nas zachowało kawałek swojej przestrzeni, że nie staliśmy się dziwnym dwugłowym tworem bez własnych osobowości.
W czym się ta niezależność i prywatność objawia? Wspieramy nawzajem swoje hobby – Darek najwyżej wzdycha ciężko, gdy wpadam na kolejny genialny pomysł i nie mam czasu zrobić obiadu, ja staram się rewanżować tym samym. Mamy osobnych znajomych, oczywiście mamy też wspólnych znajomych, czasem widujemy się razem z jego czy moimi znajomymi, ale nie jest tak, że występujemy tylko w zestawie. On ma prawo iść z kolegami na piwo, ja mam prawo iść z koleżankami na kawę… Albo na piwo.
A zaufanie? Tak, w sumie to nie mamy zbyt wiele prywatnej przestrzeni, znamy swoje hasła, a przynajmniej nie robimy z nich tajemnicy, a równocześnie nie grzebiemy nawzajem w swoich skrzynkach odbiorczych, nie sprawdzamy, nie weryfikujemy. Ufam mu, że nie robi nic przeciwko mnie, więc czemu miałabym kontrolować z kim i o czym pisze? Poza tym ja oczekuję, że on nie będzie grzebał w moich wiadomościach, bo choć dla mnie to nie jest problem, to moje koleżanki mają prawo sobie nie życzyć wglądu w nasze rozmowy. W końcu rozmawiają ze mną, a nie z nim czy nawet z nami.
Nie uważam, żeby nasza sytuacja była jedyną prawidłową, że bycie ze sobą 24/7 to jedyny właściwy sposób, ale tak jak na początku pisałam: nie wierzę również w związki, gdzie ludzie próbują zachować pełną niezależność. Po to w końcu wiążemy się z kimś, by mieć w nim oparcie, dzielić się smutkiem i radością, a to nie jest możliwe bez wpuszczenia tej drugiej osoby do naszego świata. W związku trzeba mieć świadomość, że nasze decyzje nie są już tylko nasze, że zazwyczaj to, co robimy, ma również wpływ na życie tej drugiej osoby, a skoro ma wpływ, to powinniśmy to nie tylko wziąć pod uwagę, ale również uzgodnić.
Na początku pisałam, że nie lubię tych kompletnie zrośniętych par. Czasem bywa tak, że lubię dziewczynę, a nie lubię jej chłopaka, a tu okazuje się, że możliwa jest tylko transakcja wiązana, albo widzę się z obojgiem naraz, albo w ogóle. Zresztą, nawet jeśli chłopaka lubię, to nie zawsze czuję się komfortowo rozmawiając na pewne tematy w jego towarzystwie, nawet jeśli nie chodzi o wielkie tajemnice. Z tego samego powodu dziwnie się czuję rozmawiając z łączonymi kontami na Facebooku. Wiem, że pewnie rozmawiam tylko z koleżanką, ale mam poczucie, że jej mąż stoi nad nami i chociaż się nie wtrąca, to przynajmniej wystawia noty za styl rozmowy. Brr… Wiem, że pewnie tak nie jest, ale mimo wszystko.
Myślę, że w związku warto pamiętać, że z jednej strony tworzymy twór zwany „my” i czasem wymaga to pewnych poświęceń, a równocześnie nie zapominać, że „ja” też dalej istnieje i ma swoje potrzeby i marzenia. Tak by być z kimś, ale nie przestać być sobą. Bo różnienie się od siebie to też ważna część relacji. Ja bym w życiu nie chciała być w związku sama ze sobą. Ani z kimś zbyt podobnym do mnie.