Małe lusterka

Dwa dni temu przyjaciółka zapytała mnie czy napiszę notkę o dniu matki. Zaczęłam myśleć i stwierdziłam, że o macierzyństwo to tak wiele czasem sprzecznych uczuć i emocji, że nie wiem co napisać. O ogromie miłości? O lęku? O wychowywaniu dzieci? O trudach spędzania z nimi każdego dnia? O buzujących hormonach i silnych instynktach? W końcu zdecydowałam, że będzie trochę o spojrzeniu na siebie oczami dziecka.
Małe dziecko oczywiście ma swój charakter, humory, upodobania, ale przede wszystkim naśladuje swoich najbliższych. Używa takiego słownictwa, jakiego używają rodzice, naśladuje ich mimikę, ruchy, wyłapuje śmieszne nawyki. Chce jeść to co tata, chce ćwiczyć jak mama, prowadzić samochód i gotować obiad. Jak mała małpka. Albo lusterko.
Pewnego dnia mój mały Tomcio (lat w tej chwili trzy, wtedy ze dwa i pół) zaczął na mnie krzyczeć. Oczywiście został szybko uciszony i wysłany do pokoju, by przemyśleć sprawę w odosobnieniu, a ja zaczęłam się zastanawiać czy przypadkiem zbyt często nie podnoszę głosu. Czemu Tomcio krzyczy? Kogo naśladuje? A on naśladował mnie. Od tego czasu bardzo się pilnuję, by mówić do niego stanowczo, jasno komunikować co jest złe, ale nie uciekać się do krzyku. I skutkuje. Tomcio mnie słucha i sam też nie krzyczy. Czytaj więcej o Małe lusterka

Tak, pracuję u mojego taty

Tak jak w tytule: do mojego szefa mówię tato. To znaczy w tej chwili widujemy się na gruncie czysto prywatnym, bo jestem na urlopie macierzyńskim, ale tak na ogół to pracujemy razem. Razem z nami pracuje również jeszcze mój mąż. Mąż w pracy nie przeszkadza mi ani trochę: mamy różne stanowiska, widujemy się głównie podczas przerwy śniadaniowej. Praca u taty to za to temat rzeka.
„Pracujesz u taty? E, to przecież nie musisz siedzieć osiem godzin.”
Właśnie, wielu ludzi uważa, że praca w rodzinnym biznesie to żadna praca, że nie mam obowiązków, że nie muszę przychodzić punktualnie, ba nie muszę wcale przychodzić, bo i tak mnie tata nie wyrzuci. Podejrzewam, że mnie by nie wyrzucił, ale nie będę testować. Mój tata jest jedną z najciężej pracujących osób jakie znam, czułabym się źle pasożytując na tym, co osiągnął. Firma wciąż jest mała, wciąż się rozwija, wciąż jest dużo do zrobienia. Więc pracuję, najlepiej jak umiem, sumiennie, z zaangażowaniem.
Oczywiście, że tato czasem idzie mi na rękę, ale ja też mu wyświadczam pewne przysługi. Normalne, wzajemne uprzejmości, a nie układ pasożytniczy. Owszem, dostałam tę pracę po znajomości, nie będę udawać, że nie. Nie mam doświadczenia, nie mam wykształcenia. Zdaniem taty mam predyspozycje. I szybko się uczę. I chcę się uczyć. I w sumie trochę wiem, trochę umiem. Czytaj więcej o Tak, pracuję u mojego taty

HAES, Tess Munster i inne potwory

Ostatnio zanurkowałam w czeluści Internetu i poczytałam o HAES (Health at every size – Zdrowie we wszystkich rozmiarach), Fat Acceptance oraz o jednej z czołowych przedstawicielek czyli Tess Munster znanej również jako Tess Holiday. Potem napisałam tę notkę i wrzuciłam do folderu z notkami na przyszłość. Wyciągam z okazji okładki magazynu People z Tess w roli głównej.
Zacznijmy od tego czym jest HAES. HAES uważa, że żeby być zdrowym trzeba słuchać swojego organizmu. Tu się zgadzam. Uważam, że nasz organizm wie, czego potrzebuje i nie należy ignorować sygnałów, jakie nam wysyła. Tylko wszystko w zdrowych proporcjach, a zdrowe proporcje to to, czego wyznawcom HAES brakuje. Ja przez spełnianie zachcianek rozumiem układanie swojej diety tak, by w limicie kalorycznym zmieścić to, na co mam ochotę, a pominąć to, od czego kompletnie mnie odrzuca. Od tygodnia na śniadanie jem banana i kilka orzechów, bo tylko na to rano mam ochotę. Przez cztery miesiące codziennie jadłam kaszę mannę. Przez prawie pół roku nie spojrzałam na pieczywo. Przez miesiąc codziennie wypijałam cztery kubki kawy zbożowej. A potem z dnia na dzień przestawałam. I to wszystko tylko dlatego, że czułam, że tak będzie dobrze. Równocześnie, tak jak pisałam wcześniej: wszystko miałam pod kontrolą, wszystko to mieściło się w moim planie dietetycznym. HAES poprzez spełnianie zachcianek rozumie zjedzenie trzeciego hamburgera bez myślenia o kaloriach i konsekwencjach. Bo, według nich, zdrowym można być w każdym rozmiarze. Nawet tym, który powoduje problemy z poruszaniem. Umiar jest tym, czego w tej całej ideologii brakuje. Czytaj więcej o HAES, Tess Munster i inne potwory

Łatwiej nie znaczy gorzej

Gdzieś wewnątrz mnie tkwi głębokie przekonanie, że łatwiej jest równoznaczne z gorzej i z trudem akceptuję pewne ułatwienia. Na przykład przez długi czas uważałam wyrabianie ciasta drożdżowego w maszynie za swego rodzaju oszustwo. Nieuczciwe. Nieprawidłowe. I w ogóle z gruntu złe. Na szczęście zmieniłam zdanie i korzystając z dobrodziejstw mojego Thermomixu piekę ciasta drożdżowe kilka razy w miesiącu. Uwielbiam ciasta drożdżowe: ich różnorodność, zapach, to jak rosną…
Kolejnym, znów kulinarnym, „występkiem”, który przyprawia mnie o poczucie winy jest używanie proszku do pieczenia. Moja babcia, która jest absolutnie wspaniałą kucharką, jest uczulona na proszek do pieczenia i wpoiła mi, że do proszku uciekać się muszą tylko mniej wprawne gospodynie. Ile razy piekę biszkopt czuję się przegrana dodając do niego proszku. Jasne, jest biszkopt Genueński, który proszku nie wymaga, ale za pierwszym podejściem poległam na nim bardzo spektakularnie. I wiecie co zrobiłam jak na nim poległam? Podeszłam do niego jeszcze raz. I jeszcze raz. Bo zwykły biszkopt byłby oszustwem. A ile nerwów zawsze mnie te biszkopty kosztują… W ogóle robię je z sercem w gardle, a i tak prawie zawsze jest coś z nimi nie tak, choć na szczęście w ostatecznym rozrachunku są raczej smaczne. Ale za niskie. Ale krzywe. To, że lubię piec torty to jakiś czysty masochizm. Wieczne nerwy i frustracje: tu masa wypływa, tu biszkopt krzywy, tu całość się rozjeżdża. Mimo wszystko lubię i będę piec torty. Koniec kropka. Upór też po babci odziedziczyłam.Oczywiście zamówienie tortu to zbrodnia pierwszej kategorii i tego nawet nigy nie rozważałam. I zawsze czuję się bardzo obrażona, jak moja teściowa, w dobrej wierze, mówi mi żebym tort po prostu kupiła. Po moim trupie. Czytaj więcej o Łatwiej nie znaczy gorzej

Czego nie daje odchudzanie

Często widzę różne artykuły i wpisy w Internecie, że odchudzanie jest magicznym środkiem na wszystkie problemy tego świata. Nie, nie jest. Naprawdę. Nie jest tak, że osoby szczupłe z automatu są szczęśliwsze, a taki wniosek płynie z niektórych tekstów.
Moje odchudzanie zmieniło trochę w moim życiu, ale jednak przełomowy moment nastąpił później. Wtedy postanowiłam popracować nad sobą „wielowątkowo” i to wtedy wiele rzeczy się zmieniło. A nie był to ani początek, ani koniec mojego odchudzania, miałam wtedy na koncie ponad 20 zrzuconych kilogramów. I dalej nie bardzo lubiłam to, co widziałam w lustrze. I dalej miałam problem z tym, w którą stronę powinnam iść. Coś tam skrobałam przy książce, ale bez dużego przekonania. Wzięłam się porządnie za pisanie, zamiast jak zwykle poddać się i przestać pisać a to co już mam czekałoby kolejne siedem lat aż mi się zachce na chwilę. Siedem lat, bo właśnie tyle lat temu pierwszy raz wpadłam na pomysł, na którym opiera się fabuła. Pomysł zmieniał się i ewoluował, ale nie zmienia to faktu, że pierwszy raz o tym pomyślałam te siedem lat temu. Czytaj więcej o Czego nie daje odchudzanie