Dochodzi pierwsza w nocy, nie mogę spać, bo jest duszno i burzowo, więc zamiast tego jeszcze chwilę temu leżałam w łóżku i snułam plany i marzenia. Jeśli uważacie, że pierwsza w nocy to wczesna pora, to pamiętajcie, że przed siódmą (a więc za sześć godzin!) wstaną moje dzieci i nie będą mieć litości.
Myślę, marzę i kalkuluję przede wszystkim w temacie wydawniczym. Z kalkulacji wynika, że gdybym sprzedała 20 sztuk mojej książki, to mogłabym na tym nie stracić. 20 sztuk – brzmi realnie, chociaż jak zaczęłam liczyć to doliczyłam do 10 sprzedanych sztuk typując kto ze znajomych może być zainteresowany. I to w dodatku zakładając, że moja mama kupi pięć. Tyle zadeklarowała, że może kupić.
Wydać swoją książkę. I mieć ją w ręce. Taką prawdziwą, z numerem ISBN… I jeszcze nie dopłacić do tego… Szczyt moich marzeń? Nie, szczyt jest wysoko w chmurach, to byłby dobry początek.
Jak układają się moje marzenia wydawnicze? Małymi kroczkami:
Krok 1: Wydać książkę małym nakładem i na tym nie stracić. To wydaje się realne i osiągalne.
Krok 2: Zarobić na wydaniu książki tyle, żeby kupić sobie srebrny wisiorek. Pisałam już o tym kiedyś, że dawno temu wymarzyłam sobie, że za pierwsze pieniądze zarobione na pisaniu kupię sobie wisiorek. Na wisiorek potrzebowałabym sprzedać przynajmniej dwie kolejne sztuki, a najlepiej pięć.
Krok 3: Sprzedać cały nakład. Zakładam, że nakład to będzie 50 sztuk. Wciąż chyba nie jest to marzenie kosmiczne.
Krok 4: Marzeniem na ten krok jest, by ktoś po wyczerpaniu nakładu zapytał, czy będzie dodruk. I dodruk by był. Prawie bez ryzyka, bo z pieniędzy odłożonych z pierwszej partii. I jeśli nakład nie byłby większy, to jeszcze mogłabym wziąć dzieci na lody… Jak to nierealnie dzisiaj brzmi…
Albo jakby nikt nie zapytał o dodruk, to z tego, co by się sprzedało ponad wisiorek dofinansowałabym sobie wydanie drugiej książki. Też fajne marzenie.
W ten sposób sobie marzę w ciągu tych nocnych, dusznych, bezsennych godzin. A gdy przychodzi godzina zwątpienia, trzecia w nocy, według Emilki z Księżycowego Nowiu, to powtarzam jak mantrę:
King za prawo do wydania „Carrie” w miękkiej oprawie dostał $5.
Rowling za grosze sprzedała prawa do wydania pierwszej części Harry’ego i w dodatku wydawca odmówił wydrukowania jej imienia na okładce.
Chmielewska zaczęła wydawać po trzydziestce.
Możliwe, że trochę mieszam w tym fakty (może nie było to $5 a $10?), ale ogólny sens jest zachowany. Powtarzam to sobie naprawdę ciężko i trochę mnie to uspakaja. Nie jest dla mnie za późno, tym bardziej, że nie mierzę tak wysoko. Może źle to brzmi, bo należy stawiać sobie ambitne cele, ale naprawdę nie mam aspiracji dorównać sławą Rowling. I nigdy nie chciałabym żeby moje książki zostały zekranizowane. Nie cierpię ekranizacji.
A skąd „Pisanie dla opornych” w tytule? Pisząc korzystam z metody płatka śniegu – łatwo znajdziecie w Google o co chodzi. W skrócie: jest to metoda krok po kroku przeprowadzająca przez proces pisania książki. Metoda, która pozwala mi uporządkować myśli, pomaga mi uniknąć dziur w fabule i logicznie ułożyć ciąg wydarzeń. Wcześniej próbowałam pisać, ale daty mi się mieszały, wydarzenia skakały, a chwilami logika szła w kąt. Metoda płatka śniegu ujarzmia ten mój chaos twórczy, ale i tak korzystając z niej czuję się jak bohater głupiej parodii próbujący sterować samolot równocześnie podczytując poradnik „Pilotowanie dla opornych”.
Mimo tego, że dziś wydanie książki nie wydaje się bardzo odległe, to nie mogę zapomnieć, że tekst potrzebuje jeszcze korekty, albo i dwóch.
Ja potrzebuję pieniędzy, mniej niż się spodziewałam, ale jednak. Jutro zakładam skarbonkę i będę po trochę wrzucać co tydzień.
A poza tym potrzebuję trochę wiary w siebie i optymizmu. Optymizmu możecie mi dodać dając mi like na Facebooku – link do mojego fanpage’a znajdziecie po prawej.