Świat jest dziwny: z jednej strony bombarduje nas reklamami środków przeciwko starzeniu, a z drugiej pędzi w takim szalonym tempie, że ciężko pozostać psychicznie młodym dłużej niż do trzydziestki. Wiecznie zaganiani, zajęci i w biegu zapominamy po prostu cieszyć się życiem i chociaż dowód w portfelu jeszcze świeży, to dotyka nas mentalna starość. Brakuje nam dziecięcej radości i w dziwnym strachu o swój wizerunek powstrzymujemy się przed robieniem rzeczy przyjemnych, bo ktoś może uznać je za głupie.
Ostatnio zastanawiam się: czy ja się aby na pewno ostatnio nie postarzałam za mocno? Przyglądam się sobie uważnie, bo mam wrażenie, że ciągły brak czasu niekorzystnie odbija się na mojej młodości. Czasem wydaje mi się, że trochę żyję na pół gwizdka. Ale jak tu żyć, jak cieszyć się piękną pogodą, gdy góra brudnych ubrań rośnie i rośnie?
Zastanawiam się: jak to wszystko pogodzić? Jak nie stracić i nie przeoczyć tego, co ważne? Rodzi się pytanie: co jest ważne i czego nie chcę przeoczyć? Ktoś by mógł powiedzieć, że wszystko, co ważne już za mną: ślub, dzieci urodzone, nawet miejsce na dom wybrane. Dla niektórych to punkt może nie końcowy, ale absolutnej nudy i stabilizacji, po osiągnięciu którego nie mają już wielkich oczekiwań. A ja czuję, że życie dopiero się zaczyna, że wiele wspaniałych chwil jeszcze przede mną. Może nawet tych najlepszych. Tylko nie mogę pozwolić sobie na zginięcie moim marzeniom i ambicjom między pracą, naczyniami i wycieraniem zasmarkanych nosów. A to czasem nie jest łatwe.
Trzeba wiedzieć co jest dla nas ważne i dbać o to teraz, nie odkładać życia na później. Nie ma co czekać na lepszy moment, bo on nigdy nie nadejdzie, trzeba żyć i być szczęśliwym już teraz.
Jakiś czas temu słyszałam w radio o badaniach Brytyjskich naukowców nad stylem życia ludzi po ukończeniu 25 lat. Nie mogę znaleźć teraz ich treści, więc będzie z pamięci, najwyżej pomieszam. W każdym razie większość 25 latków niewiele czeka w życiu ciekawego. Prawdopodobnie nigdy nie zaczną uprawiać nowej dyscypliny sportu. Prawdopodobnie nie przeprowadzą się zbyt daleko. Prawdopodobnie nie zawrą żadnej trwałej znajomości. Prawdopodobnie niewiele już zmienią w swoim życiu.
Dla mnie jest to przerażające. Wiem, że to tylko statystyka i że w dużej mierze wynika z tego, że wielu moich rówieśników godzi się na taką stabilizację, ale dla mnie taki bezruch życiowy jest nie do zaakceptowania. Nie chcę być częścią tej statystyki, bo tyle jeszcze przede mną…
Najbardziej niepokoi mnie ta część statystyki o stałych znajomościach. Muszę przyznać, że tak naprawdę ostatnią w miarę bliską i stałą relację nawiązałam na studiach. Teraz znajomi ze studiów prawie wszyscy już zniknęli z mojego życia. Znajomi z liceum rozjechali się po świecie. Oprócz rodziny została mi przyjaciółka, jej narzeczony (no tak, jego poznałam już po studiach), jeden kolega ze studiów, z którym utrzymuję jakiś kontakt, czasem zobaczę się z kimś z liceum, podczas wakacji czy świąt Bożego Narodzenia… I to by było chyba na tyle. Najgorsze jest to, że mam poczucie, że już nie umiem zawierać znajomości. Gdzieś stałam się zwapniała i nieelastyczna, ciężko mi podejść do kogoś i porozmawiać. Źle mi w tej mojej skorupie, a równocześnie kurczowo się jej trzymam. Tak więc w ramach wychodzenia ze skorupy: jeśli jesteś ze Stalowej lub okolic i masz trochę wolnego czasu, to daj znać, ja chętnie się spotkam.
A poza tym będę skakać po kałużach, tak jak to dotychczas robiłam, huśtać się na huśtawkach, gonić gołębię i w ogóle obiecuję, że nie będę brała siebie samej za bardzo na serio. Zrobię wszystko, by obowiązki nie przesłoniły mi radości życia.