Pewnie większość z Was wie, że w Łańcucie znajduje się piękny pałac i park, i powozownia, i storczykarnia… Całe mnóstwo rzeczy wartych zwiedzenia. To, o czym nie każdy przewodnik Wam powie, to to, że zamek pełen jest zjaw, duchów i widziadeł.
Przez lata, chociaż ja tego nie pamiętam, moja babcią oprowadzała po Łańcucie. I chociaż nigdy mnie nie oprowadzała, to często opowiadała o zamku, o właścicielach i ich tajemnicach. A czasem, gdy przyszedł wieczór, a ja byłam już starsza, babcia opowiadała o duchach, które miały zamieszkiwać pałac. I te historie chcę Wam w najbliższym czasie przekazać.
Zacznę od ducha najpowszechniej znanego, o którym historię można znaleźć tu i tam: łańcuckiej Błękitnej Damie – Izabeli Lubomirskiej z Czartoryskich.
Tu i tam można przeczytać o jej zasługach dla kraju i Łańcuta. Mnie, dzięki opowiadaniom babci, Izabela już zawsze będzie kojarzyć się z drobną kobietą uwielbiającą błękitne suknie. To z jej inicjatywy powstał apartament chiński – podobno czuła się tam bardziej komfortowo dzięki niskim sufitom (miała około 140 cm wzrostu), a także ogród włoski (to ta część parku zaraz za zamkiem, tam, gdzie są fontanny). Poza tym była postacią zarazem barwną i tragiczną: została wydana za mąż za dużo starszego mężczyznę, którego nie kochała. Miała z nim cztery córki, których też jakoś nie umiała pokochać, za to ogromną miłością darzyła swojego pasierba – Henryka, to on został przedstawiony na pięknej rzeźbie Antonio Canovy, którą można podziwiać w muzeum. Zdjęcia rzeźby można obejrzeć na oficjalnej stronie muzeum. Czyli tu. Wracając jednak do naszej bohaterki: w późniejszych latach Izabela wdała się w romans ze swoim zięciem, który później popełni samobójstwo ładując do pistoletu odpiłowaną od cukiernicy gałkę zamiast kuli.
Podobno Izabela kochała Łańcut, trudno się więc dziwić, że odwiedza go po śmierci. Ale nie piszę tego po to, by podzielić się z Wami jakimś ogólnikiem w stylu „a jej duch błąka się po korytarzach”. Ja mam konkrety.
Nie wiem kiedy to zdarzenie miało miejsce, wiem, że niedługo po tym, jak babcia zaczęła pracę, czyli gdzieś na początku lat 70. Historia ta przydarzyła się babci koledze z pracy – portierowi, który przed wojną pracował w zamku jako lokaj Potockich.
A tak na marginesie, to i mój dziadziu pamięta Alfreda III Potockiego – jako mały ministrant często służył do mszy w zamkowej kaplicy.
Wracając jednak do historii: był to czas, w którym turyści mogli, ale nie musieli korzystać z przewodnika zwiedzając zamek, więc osoba zamykająca musiała obejść całą trasę i sprawdzić czy ktoś gdzieś się nie zgubił. Ten obowiązek tym razem spadł na naszego portiera. Sprawdzając kolejny korytarz zauważył kogoś. Była to kobieta, odezwał się do niej ze sporej odległości
– Proszę pani, zamykamy już! – kobieta zaczęła iść, ale nie w jego stronę, tylko zniknęła za zakrętem. Portier pobiegł za nią.
– Proszę pani, proszę pójść ze mną! Będziemy zamykać – zawołał ponownie widzą, że kobieta weszła na schody. Przyspieszył kroku, ale kobieta była szybsza, pierwsza dotarła do szczytu schodów i zniknęła za drzwiami. Portier wszedł zaraz za nią…
Zastał pusty pokój, chociaż do tego pomieszczenia prowadziło tylko to jedno wejście. Zszedł do głównego holu blady jak ściana – to potwierdzał drugi portier – i przez długi czas nie odzywał się wcale. Uświadomił sobie kim była ta kobieta: niska, drobna, w błękitnej sukni: to musiała być Izabela.
Czy ta historia jest prawdziwa? Moja babcia zapewnia, że tak, że zna tego człowieka i wie, że nie umiałby tak przekonująco kłamać. W dodatku babcia zarzeka się, że nie był to też człowiek, który zaglądał do kieliszka. A już na pewno nie pił w godzinach pracy.
Z drugiej strony… Moja babcia często powtarza miejskie legendy z przekonaniem, że są one najprawdziwsze na świecie.
Będziecie czekać na kolejny odcinek o zjawach z Łańcuta?